wtorek, 29 grudnia 2015

ŚWIĄTECZNY CZAS I GEOCACHING

"Geocaching to poszukiwanie skarbów w realnym świecie, które bez przerwy odbywa się wokół ciebie. Na świecie jest 2,766,427 aktywnych skrytek oraz ponad 6 milionów geocacherów. "
                            
                                                                                                                                    geocaching.com

         Jak co roku, aby tradycji stało się zadość 25 grudnia wyruszyliśmy na świąteczny spacer. Niestety kolejny raz bez śniegu, ale jak się nie ma co się lubi... ;-).  W tym dniu także rozpoczęłam zabawę w poszukiwanie skarbów tzw. geocaching. Przygodę wraz z rodzinką rozpoczęłam od spaceru ścieżką przyrodniczo - leśną "Gzel". Ścieżka wynosi 2,5 km i prowadzi poprzez sieć zbiorników wodnych, a także przez drzewostany we wszystkich fazach rozwoju. Spacerując możemy zaobserwować ciekawe gatunki roślin oraz zwierząt, a przy okazji z licznych tablic umieszczonych wzdłuż szlaku możemy dowiedzieć się co nieco o otaczającej nas przyrodzie.  Spacer zakończył się sukcesem, wszystkie skrytki zostały odkryte :-).





     Świąteczny nastrój trwał, więc w drugi dzień świąt ponownie wyruszyliśmy na Bożonarodzeniowy spacer. Tym razem celem było podjęcie "kesza" na tzw. Wilgotnej Polance.


         We wtorek 29 grudnia wyruszyliśmy na kolejną "wyprawę" po "kesze".  Pojechaliśmy do lasu, w którym podjęłam serię skrytek Magna Saltus, a przy okazji dowiedziałam się, że w lesie znajduje się wiele śladów działalności kopalni "Szczęście Beaty", m.in. nieregularne zapadliska powstałe w efekcie zabierkowo - filarowego systemu wydobycia węgla. Szczególnie zainteresowało mnie miejsce, w którym kiedyś podobno stał młyn, ale został wciągnięty przez bagna.  Czy to prawda czy wytwór wyobraźni tubylców - oto jest pytanie.




              Święta, święta i po świętach. Świąteczne spacerowanie zaliczone, skarby znalezione i przy okazji kalorie spalone... ;-) 

sobota, 7 listopada 2015

FROMBORK I MIKOŁAJ KOPERNIK.



„A cóż piękniejszego nad niebo, które przecież ogarnia wszystko co piękne?…
A zatem, jeżeli godność nauk mamy oceniać według ich przedmiotu, to bez porównania 
najprzedniejszą z nich będzie ta, którą… nazywają astronomią…"
                                                                                                       
                                                                                                                                                   Mikołaj Kopernik


        Chcąc odpocząć od błogiego wylegiwania się na plaży wybraliśmy się do Fromborka. Miejscowość ta zwana Klejnotem Warmii to niewielkie, malownicze miasteczko położone nad brzegiem Zalewu Wiślanego, nad krańcami Niziny Młynarskiej i Wysoczyzny Elbląskiej, pomiędzy rzekami Baudą i Narusą. Po 1,5 godzinnym spokojnym rejsie tak zwanym tramwajem wodnym przez Zalew Wiślany naszym oczom ukazał się Frombork wraz z górującym nad miastem kompleksem katedralnym. Zabudowa Wzgórza Katedralnego w skład którego wchodzą średniowieczna, gotycka katedra, dawny pałac biskupi oraz Wieża Kopernika zaliczana jest do najwyższej, zerowej klasy światowych dóbr architektonicznych. Frombork inaczej zwany Grodem Kopernika jest miejscem, w którym ten wielki polski astronom spędził 33 lata swojego życia, tutaj napisał swoje najważniejsze dzieło czyli O obrotach ciał niebieskich" i w tym mieście także zmarł i został pochowany w tutejszej katedrze. Ponadto w tym uroczym mieście rozgrywa się akcja powieści Pan Samochodzik i zagadki Fromborka autorstwa Zbigniewa Nienackiego, którą to powieść jak i cały cykl przygód Pana Samochodzika uwielbiałam w dzieciństwie. 
 Po zejściu na ląd swoje kroki skierowaliśmy do Muzeum Mikołaja Kopernika, którego siedziba znajduje się w dawnym pałacu biskupim budowli gotycko - barokowej położonej w południowo - wschodnim narożniku Wzgórza Katedralnego.





W Muzeum można zobaczyć wystawy witraży fromborskich oraz braniewskich, naczynia aptekarskie z XVI w. - XX w., ale przede wszystkim przedmioty związane z naszym wielkim uczonym w wystawie Mikołaj Kopernik - życie i dzieło, w której między innymi można zobaczyć wystawę fotografii rękopiśmiennych zapisków Mikołaja Kopernika odkrytych w drukach Biblioteki "Hosianum" w Olsztynie, ekspozycję na wzór gabinetu uczonego doby renesansu, w której znajdziemy meble, przedmioty rzemiosła artystycznego i instrumenty astronomiczne pochodzące z czasów Kopernika. Odrębną wystawą, która zrobiła na nas ogromne wrażenie była ekspozycja pt. MORS IANUA VITAE (Śmierć bramą życia) przedstawiająca chrześcijańskie obyczaje pogrzebowe, przedmioty, które podkreślały, że należy pamiętać o śmierci, bo jest ona nieodłączną częścią życia.
Opuszczając muzeum szybko oczyściliśmy umysł z refleksji o śmierci i włączyliśmy pozytywne myślenie. Kolejnym punktem naszego zwiedzania była Dzwonnica inaczej zwana Wieżą Radziejowskiego, najwyższa budowla Wzgórza Katedralnego, gotycko - barokowa (XVI - XVII w.) W trzecim miesiącu ciąży  wyjście na 40 m wieżę jeszcze na szczęście nie sprawiało problemu.


Pokonując kolejne stopnie narodził się Mikołaj..., a dokładnie pomysł na imię dla naszego dziecka. W związku z tym, że nasza wycieczka trochę przez przypadek nieplanowo zrobiła się śladami Mikołaja Kopernika (Frombork i planowany Toruń) wpadliśmy na pomysł, że jeśli będziemy mieć syna nazwiemy go Mikołaj, a jeśli córkę hmmm może Amber... od bursztynu. ;-) W każdym razie jest syn :-) Po wyjściu na taras widokowy, który znajdował się 70 m n.p.m przed naszymi oczami ukazał się Frombork w całej swojej okazałości, ale także jego piękne, zielone okolice wraz z Zalewem Wiślanym.





Oprócz przepięknego widoku z Wieży Radziejowskiego, ciekawość naszą wzbudziło Wahadło Foucaulta. Kula o wadze 46 kg zawieszona jest na linie 28,5 metrów i stanowi dowód na to, że Ziemia "jednak się kręci".
Po opuszczeniu Dzwonnicy udaliśmy się do wnętrza Bazyliki Archikatedralnej pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Andrzeja Apostoła, najstarszej budowli fromborskiego Wzgórza. Średniowieczna, gotycka katedra jest miejscem pochówku kanonika Mikołaja Kopernika, w jej wnętrzu wysłuchaliśmy choć krótkiego, to wspaniałego koncertu organowego wykonanego na jednych z najsłynniejszych w Polsce barokowych organach. 


        W drodze powrotnej do Krynicy, Zalew Wiślany na moje nieszczęście nie był już spokojny. Wzburzone fale bujały statkiem na prawo i lewo, a ja walczyłam z mdłościami. Minuty ciągnęły się nieubłaganie, a w głowie kotłowały się myśli: "Po co mi to było?" Po dwóch godzinach w końcu choć zielona to szczęśliwa zeszłam na ląd. I wyciągnęłam wniosek nigdy więcej rejsów w czasie ciąży, bo jak wiadomo "najlepszym lekiem na chorobę morską jest położyć się w cieniu rozłożystego dębu". :-)

piątek, 6 listopada 2015

KRYNICA MORSKA I ROMANTYCZNY SPACER O ZACHODZIE SŁOŃCA


„...Bo moja miłość równie jest głęboka
Jak morze, równie jak ono bez końca;
Im więcej ci jej udzielam, tym więcej
Czuję jej w sercu".  
                                   Romeo i Julia, William Szekspir


       Krynica Morska jest typowym nadbałtyckim kurortem, nie za duża miejscowość z licznymi smażalniami ryb. Pewnie w sezonie tętniąca życiem, natomiast w maju jeszcze nieco uśpiona. Samo miasteczko nie zrobiło na mnie wrażenia, za to urzekło mnie jedzenie w apartamencie, w którym mieszkaliśmy. To był jedyny czas w I trymestrze ciąży, w którym znowu, choć na chwilę cieszyłam się smakiem potraw. Pewnie dużo zrobił odpoczynek, świeże powietrze i spacery nad morze. Całe dni spędzaliśmy na błogim wylegiwaniu się na gorącym piasku (niezbędny o dziwo okazał się nie parawan tak uwielbiany przez nadbałtyckich turystów lecz parasol przeciwsłoneczny :-)), wsłuchując się w szum morza napawaliśmy się jego bezkresnym widokiem. Natomiast wieczorami gdy słońce już nie paliło skóry spacerowaliśmy wzdłuż brzegu, szukając bursztynów. 


Niestety bursztynów nie znaleźliśmy  (pewnie należało szukać o wschodzie słońca, ale to na tamten czas nie dla nas, dopiero dziecko nauczyło nas nie przegapiać wschodu ;-)). Za to  na każdym kroku znajdowaliśmy muszelki. 


Najcudowniejszym momentem wieczoru było oglądanie zachodu słońca. Widok ten zapierał dech w piersiach.




Do dziś się zachwycam tymi spacerami o zachodzie słońca w towarzystwie mojego M. W dzień rajska plaża, a wieczorem romantyczny spacer. Czegóż chcieć więcej? 



I na zakończenie cytując klasyka:  „Najpierw zaszło słońce, potem zaszedł fakt, a w rezultacie ona". ;-)





czwartek, 5 listopada 2015

RAJSKA PLAŻA I DZIK JEST DZIKI... - KRYNICA MORSKA



„Niewiele do szczęścia potrzeba: trochę piasku, morza, nieba..."

                                                                                                    Jan Izydor Sztaudynger



       Wyruszyliśmy nad polskie morze. Naszym celem było zaczerpnięcie świeżego powietrza pełnego zdrowego jodu, ponieważ byłam w 10 tygodniu ciąży. Przybyliśmy do Krynicy Morskiej, znanego kurortu położonego na Mierzei Wiślanej między otwartym Morzem Bałtyckim i Zalewem Wiślanym. Krynica znana jest z piaszczystych nadmorskich plaż, a także lasów głównie borów sosnowych, w których można spotkać dziki, sarny i jelenie.
            Byłam bardzo szczęśliwa, że przez najbliższe dni będę mogła wypocząć, wyspać się i pobyć w towarzystwie mojego M. Liczyłam, że dzięki temu doskwierające mi mdłości trochę się zmniejszą. Na szczęście nie przeliczyłam się, mdłości stały się łagodniejsze. Pogoda również nam dopisała. Jadąc na wakacje nad Bałtyk często jest zimno, wietrznie i deszczowo. Tym razem było inaczej. Brak wiatru, brak deszczu, piękne słońce i temperatura 30 st. w cieniu...i to w MAJU. :-) Z apartamentu do morza leśną ścieżką "na skróty" mieliśmy zaledwie 800 metrów, natomiast wzdłuż drogi nieco ponad kilometr. Codzienny spacer przez las to jakże przyjemna perspektywa, ale był jeden minus.... W lesie można było spotkać dzika. Właścicielka apartamentu zapewniała, że dziki nie są groźne, ale nie omieszkała wspomnieć, iż zdarzyło się raz, że człowiek został zaatakowany. No cóż... statystyka i tak była po naszej stronie. Licząc na to, że statystycznie dziki nie atakują kobiet w ciąży wybraliśmy się nad morze leśną ścieżką. Po kilkudziesięciu minutach spaceru stwierdziliśmy, że zostaliśmy oszukani i do morza jest więcej niż 800 m, dużo więcej. Idąc ścieżką ciągle mieliśmy wrażenie, że morze jest już blisko, a jednak za każdym zakrętem nie było morza, a tylko las i las. Aż w końcu doszliśmy do skrzyżowania dróg, zresztą nie pierwszego i odbiliśmy w prawo (kiedy zrozumieliśmy, że na pierwszym skrzyżowaniu mieliśmy skręcić w prawo, okazało się, że do morza mieliśmy faktycznie niecałe 800 m.). Po przejściu około 20 m. w końcu zobaczyliśmy plażę i morze. Widok nas zachwycił...





Była to najpiękniejsza plaża piaszczysta na jakiejkolwiek kiedyś byłam. A byłam już na plażach polskich, tunezyjskich, egipskich, tureckich, hiszpańskich i angielskich. Nie było w pobliżu żadnych ludzi, nie wiał wiatr, który tak bardzo kojarzył mi się z Bałtykiem, słońce grzało, a morze było spokojne. Tak dotarliśmy do naszego raju. Plaża zrobiła na nas ogromne wrażenie. Ta pustka i ta dzikość.

"Jest pewna przyjemność w lasach bez ścieżek, 
Jest upojenie w samym wybrzeżu,
Jest społeczność gdzie nie ma intruzów
Przy głębokim morzu i muzyce
jego szumu.
Nie człowieka kocham mniej
lecz naturę bardziej."
George Byron

Spędziliśmy całe popołudnie w tym uroczym miejscu. Zrozumiałam dlaczego Waris Dirie, znana modelka i pisarka, autorka „Kwiatu Pustyni" tak bardzo pokochała polskie plaże, że postanowiła zamieszkać nad polskim morzem: "... znalazłam się w miejscu, w którym jest wszystko, co uważam za piękne: morze, piasek, piękny las. Pamiętam, że położyłam się na plaży, zamknęłam oczy i poczułam, że chcę tu zostać. Chociaż na trochę."



             A czy faktycznie w lasach Krynicy Morskiej często można spotkać dzika? Okazało się, że tak. W drodze powrotnej do apartamentu, idąc leśną ścieżką usłyszeliśmy, że nie jesteśmy sami, jakieś stworzenie przemierzało krzaki. Mój M. nie chcąc straszyć kobiety w ciąży powiedział, że to tylko sarna. Kolejnym razem gdy szliśmy tą ścieżką znowu jakieś zwierzę czaiło się niedaleko. Nie chciałam stanąć twarzą w twarz z dzikiem, więc nad morze zaczęliśmy chodzić główną drogą, bo to zaledwie kilometr, a niby bezpieczniej. Wierzyliśmy, że tam dzika nie spotkamy. Jak bardzo się myliliśmy, przekonaliśmy się w dniu wyjazdu kiedy to dzik stanął za naszym samochodem. :-) Tabliczki w ogrodach informujące by zamykać furtki z uwagi na dziki nie były tam postawione przez przypadek. I dobrze, że nie spotkałam go wcześniej, bo jak wiadomo "dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły...".

wtorek, 22 września 2015

RĘKAWICZKI KRÓLOWEJ JADWIGI - SANDOMIERZ


            

             Na zakończenie pobytu w Sandomierzu postanowiliśmy odwiedzić Dom imienia jego fundatora, wybitnego historyka ks. Jana Długosza, wzniesiony na potrzeby księży mansjonarzy w 1476 roku w stylu gotyckim. Obecnie w budynku znajduje się Muzeum Diecezjalne ze zbiorami sztuki sakralnej, a także liczne pamiątki Sandomierza i Ziemi Sandomierskiej. Do Domu Długosza przyciągnął mnie pewien słynny w Sandomierzu zabytek przeszłości czyli wykonane z białej delikatnej skórki rękawiczki Królowej Jadwigi. Jak głosi legenda Królowa Jadwiga bardzo lubiła przyjeżdżać do Sandomierza. Pewnego wieczoru, w drodze powrotnej do Krakowa zaskoczyła ją ogromna śnieżyca. Woźnica pogubił się, a sanie utknęły w głębokiej zaspie. Nie mogąc ich wydostać woźnica wyruszył do najbliższej wsi zwanej Świątniki z prośbą o pomoc. Dowiedziawszy się kto potrzebuje pomocy, mieszkańcy natychmiast wybiegli i na rękach przynieśli królową do osady, a następnie ugościli iście po królewsku. Następnego dnia królowa dowiedziawszy się od sołtysa, że mieszkańcy są źle traktowani przez pana, z wdzięczności za okazałą pomoc obiecała odkupić od pana wioskę, a na potwierdzenie tych słów zdjęła rękawiczki i wręczyła je sołtysowi. Królowa słowa dotrzymała, a sołtys złożył bezcenną pamiątkę w skarbcu katedry gdzie przechowywano je przez lata, stamtąd rękawiczki trafiły do znajdującego się tuż obok katedry muzeum diecezjalnego. I ten skarb leżał przed moimi oczami...


„...Drobny na pozór, a przecież tak drogi,
Żeby go gród nasz i za skarby świata
Nie dał nikomu, chociaż dziś ubogi
Wspomina dawne swej wielkości lata.

I cóż to za skarb, czy to brylant jaki,
Czyli talizman to zaczarowany,
Czy krwi męczeńskiej są to może znaki,
Która zbryzgała tej świątyni ściany?

Ani to brylant, ni talizman wschodu,
Ni krwawe ślady tatarskiej ofiary.
Jest to szacowna relikwia narodu,
Z której się chełpi nasz Sandomierz stary.

To rękawiczki, które w swoim czasie
Zdobiły rękę najpiękniejszą w świecie..."

                                                        Rękawiczki Królowej Jadwigi
                                                                          Apolinary Knothe (fragment)


Wyjeżdżając z Sandomierza jeszcze raz rzuciliśmy okiem na jego największe atrakcje,... 





...a później udaliśmy się w kierunku Baranowa Sandomierskiego, i dzięki temu, że jestem doskonałym pilotem ;-) po drodze minęliśmy trochę przez przypadek, choć może specjalnie kolejne ciekawe miejsce Sandomierza czyli kurhan Salve Regina, w którym wg legendy miał zostać pochowany morawski woj Sędomir - legendarny założyciel Sandomierza.
         Celem dla którego przybyliśmy do Baranowa Sandomierskiego był późnorenesansowy zamek, ze względu na podobieństwo zwany Małym Wawelem. Ta dawna siedziba magnacka początkowo należała do rodu Leszczyńskich, następnie przechodziła w posiadanie do innych wielkich szlacheckich rodzin, aż w końcu po wojnie zamek przekazano Kopalniom i Zakładom Przetwórczym Siarki "Siarkopol" w Tarnobrzegu. Odrestaurowany zamek stał się miejscem spotkań pracowników "Siarkopolu". Wyobrażenie niedawnych spotkań służbowych "przy wódeczce" jakoś nie pasowało nam do tych pięknie urządzonych komnat w stylu renesansowym i odbierało urok pomieszczeniom.




Zwiedziliśmy kaplicę i komnaty zamku po czym udaliśmy się na krótki spacer do jego ogrodów, w przepięknym wrześniowym słońcu.



           Naładowani pozytywną energią, choć zmęczeni to wypoczęci wróciliśmy do naszego gniazdka. Zakończyliśmy nasze pierwsze wakacje z Mikołajkiem i już marzymy o następnych.  Mikołaj zdał egzamin, dobry z niego turysta.
P.S.
Dla wtajemniczonych, na razie żadnej karteczki odnoszącej się do zabierania dzieci na wycieczki nie będziemy wieszać na ścianie. ;-)

poniedziałek, 21 września 2015

KRZYŻTOPÓR

                                                                                                            

„Postawił go na skale Krzysztof Wojewoda,
Ossoliński, jak wówczas wymagała moda -
W kształcie orła. Broniły go wały wysokie
Od najścia nieprzyjaciół i fosy głębokie.
Pięciokątną figurę miała ta budowa,
Co się tak przedstawiało: brama jako głowa,
Dwie baszty niby skrzydła, a dalej dwie drugie
Wyglądały jakoby orle nogi długie;
Środek budowli - korpus, a z zachodniej strony
Okrągła sala niby ogon roztoczony.

Baszt cztery przedstawiały cztery pory roku,
Dwie z jednego, a zaś dwie z drugiego znów boku.
Sal ogromnych rozmiarów, ni mniej ani więcej,
Tyle ich było, co w roku miesięcy.
Pokoi rozmaitych i przyjemnych oku
Tyle było w tem zamku, co tygodni w roku.
Okien różnych rozmiarów, taki gmach wspaniały
Tyle ich miał, z ilu dni rok składa się cały.
Do bramy most prowadził przez fosę rzucony,
Lecz tylko do połowy - niby nieskończony;
Na silnych był arkadach, próżny do połowy,
Gdy bramę otworzono, to most był gotowy.
Żelazną bramę na noc gdy się zamykało,
To w tym czasie pół mostu zawsze brakowało."

Zamek
Franciszek Xawery Bartkowski
"Dożynki" (fragment), 1882

            W poniedziałek słońce wyszło zza chmur, więc nie marnując czasu kontynuowaliśmy spacer po Starówce, wzdłuż murów obronnych wybudowanych na zlecenie króla Kazimierza Wielkiego w celu zabezpieczenia miasta i zgromadzonych w nim dóbr. Po obiedzie na chwilę opuściliśmy Sandomierz i wyruszyliśmy samochodem do małej miejscowości Ujazd, w której znajdują się urzekające ruiny zamku Krzyżtopór. Nazwa zamku pochodzi od emblematów umieszczonych przy bramie wjazdowej: topór - herb Ossolińskich oraz krzyż - symbol kontrreformacji.




Budowla została wzniesiona w XVII w. przez Krzysztofa Ossolińskiego. Według legendy bryłę obiektu podzielono na cztery baszty, by obrazowały pory roku, wewnątrz umieszczono 12 wielkich sal i 52 pokoje symbolizujące miesiące oraz tygodnie w roku. Ponadto zamek posiadał 365 okien (ilość dni) oraz 7 bram (dni tygodnia). Niestety w 1655 r. zamek został zdobyty i splądrowany przez Szwedów, a następnie zniszczony przez konfederatów barskich.




Mimo tego budowla nawet w stanie zniszczenia zrobiła na nas piorunujące wrażenie. Trzymając się za ręce i przechadzając po piwnicach i murach zamku czuliśmy romantyczny klimat tego miejsca. Gdybyśmy mieszkali w pobliżu na pewno zrobilibyśmy sobie z M. sesję ślubną w tych urzekających ruinach. Jednego czego żałowaliśmy to tego, że nie możemy zobaczyć zamku nocą, bo na pewno sprawia wtedy niemal mistyczne wrażenie.



Z Ujazdu pojechaliśmy do  historycznego miasta Opatowa, by dotknąć trochę historii, bo w końcu Opatów należy do najstarszych i bogatych w wydarzenia historyczne miast Polski. W mieście znajduje się wiele obiektów historycznych wpisanych na listę zabytków m.in. kolegiata św. Marcina z Tours (świątynia w stylu romańskim pochodząca z II poł. XII w.), pozostałości murów miejskich wzniesionych przez kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego z jedyną zachowaną bramą – Warszawską, barokowy klasztor oo. Bernardynów wzniesiony w XIV-XV w. na miejscu osady Żmigród, podziemia – system dawnych piwnic kupieckich wydrążonych w lessie pod rynkiem starego miasta (Placem Obrońców Pokoju).





Niestety czas działał na naszą niekorzyść. Kolegiata, klasztor i podziemia były już zamknięte dla zwiedzających. Pozostało nam podziwiać te zabytki z zewnątrz. Mimo, iż kolegiata jako jedna z nielicznych dobrze dochowana od XII wieku do naszych czasów swoimi rozmiarami, okazałością i wysoką klasą architektoniczną od ponad ośmiuset lat daje świadectwo kunsztu średniowiecznych budowniczych, mieliśmy wrażenie, że jej urok przyćmiony został przez infrastrukturę miejską. Tak samo inne zabytki utonęły w gąszczu nieciekawych budynków, ruchliwych i hałaśliwych dróg, pędzącego bez chwili wytchnienia miasta. Nie, nie zachwycił nas Opatów. Może gdybyśmy weszli na chwilę do kolegiaty, ucieklibyśmy od zgiełku to wtedy poczulibyśmy, że w tym miejscu działa się historia. Wniosek mamy taki, że do Opatowa można jechać, ale po drodze, przy okazji zwiedzania innych miejsc. Mikołajka Opatów też chyba nie zachwycił, ponieważ zasnął.
            Po powrocie do Sandomierza wybraliśmy się na rynek (swoją drogą do rynku z apartamentu mieliśmy minutkę) by posilić się "świętokrzyskim żurkiem śląskim", który bardziej przypominał zupę koperkową, ale smakował pysznie. Mikołajek natomiast zajadał się skórką z chleba z dodatkiem kminku i aż uszka mu się trzęsły. :) 

niedziela, 20 września 2015

MAŁY KSIĄŻĘ PRZYBYŁ NA ZAMEK - SANDOMIERZ

       

          Niedzielny poranek powitał nas deszczem i jesienną aurą. „A kiedy pada dzieci się nudzą", ale nie Mikołajek. On się nie nudzi i z nim nie można się nudzić. Poza tym prognoza pogody była optymistyczna i po południu wyruszyliśmy na spacer, by odkryć kolejne ciekawe miejsca w Sandomierzu. Najpierw dotarliśmy do Zamku Królewskiego górującego na skarpie wiślanej. Zamek został zbudowany w XIV w. z fundacji  króla Kazimierza Wielkiego na miejscu dawnego drewnianego grodu, zgodnie z przysłowiem „Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną". Niestety w 1656 zamek wysadzili Szwedzi, zniszczeniu nie uległa jedynie jego zachodnia część, która na polecenie Jana III Sobieskiego została rozbudowana do kształtów dzisiejszych.





Obecnie w Zamku mieści się siedziba Muzeum Okręgowego w Sandomierzu. Mikołajek po raz pierwszy w życiu przekroczył progi muzeum. Oczywiście w nosidełku, przytulony do taty. W muzeum spędziliśmy trochę czasu m.in. oglądając zgromadzone zabytki archeologiczne pochodzące z badań wykopaliskowych prowadzonych na stanowiskach w mieście i w regionie sandomierskim, przedmioty kultury materialnej, duchowej i społecznej mieszkańców Ziemi Sandomierskiej,  sztukę polską od XVIII w. do czasów współczesnych oraz monety polskie i występujące na ziemiach polskich od XI do XXI wieku. Mikołajek był zafascynowany pobytem w muzeum, szczególnie dużą ilością lamp oświetlających poszczególne gabloty. :-)


Ja natomiast, jak większość kobiet zachwyciłam się wystawą biżuterii zrobionej z krzemienia pasiastego zwanego inaczej kamieniem optymizmu, wydobywanym tylko w Polsce, głównie w rejonie Krzemionek Opatowskich (woj. Świętokrzyskie). Taki kamień w formie biżuterii nabyłam, oczywiście za zgodą męża. ;-)


Zwiedzając muzeum dotarliśmy do wieży basztowej, z której rozciągał się piękny widok na kościół św. Jakuba, który stał się naszym następnym celem.


Po przełożeniu Mikołajka z nosidełka do wózka wyruszyliśmy na zachód od sandomierskiej starówki gdzie na Wzgórzu Świętojakubowym wśród sadów stoi Kościół św. Jakuba. Jest to najstarsza zachowana praktycznie w całości budowla Sandomierza, wzniesiona w stylu romańskim w pierwszej połowie XIII w. Ponadto jest to jeden z najstarszych kościołów w całości wybudowany z cegły na terenie Polski (a nawet Europy) i ma status zabytku zerowej klasy (cegła została ułożona w układzie wendyjskim). Do kościoła dotarliśmy późno i choć był otwarty, światła były zgaszone, a ponieważ wózkiem nie mogliśmy wjechać, postanowiliśmy zwiedzać zabytek osobno, na zmianę. W kościele panował półmrok, nie było żadnych ludzi, a ciszę przerywał niosący się głos modlącego się mnicha. Poczułam jakby przekraczając próg kościoła przeniosła się do czasów średniowiecza. I tak szybko jak weszłam, tak szybko, z lekkim przerażeniem opuściłam jego mury. Mój M. jest bardziej odważny, więc dłużej przebywał w kościele, ale także poczuł średniowieczny klimat. Po opuszczeniu romańskiej budowli udaliśmy się w kierunku naszego apartamentu. Po drodze złapał nas deszcz, ale nie popsuło nam to humorów. Mikołajkowi podobały się krople uderzające o folię przeciwdeszczową, my mieliśmy parasol, bo w końcu "nie ma złej pogody są tylko słabe charaktery". :-)